Po jakimś czasie przyszła pora na kolejne fascynacje...
Na dzisiaj przewidziano Air
Duet rodem z Francji, założony w 1995 roku, grający muzykę elektroniczną. Tworzą go Nicolas Godin i Jean-Benoît Dunckel.
Panowie z wielkim wyczuciem łączą klasyczne kompozycje z elektronicznymi eksperymentami, dzięki czemu udaje im się tworzyć muzykę, która plasuje się gdzieś moim zdaniem, pomiędzy Nickiem Drake'em, a Aphex Twin; łączy 10cc i Boards Of Canada, a jednocześnie zawiera niezwykle proste, choć bardzo silne emocje, charakterystyczne wyłącznie dla Air.
Zawsze, a w zasadzie, od momentu kiedy chłopaków poznałem, wiedziałem, że mnie nie zawiodą. Każą co prawda trochę na siebie czekać, przed kolejnymi wydawnictwami, ale warto. !!!
Przesłuchiwaniu kżdej kolejnej płytki towarzyszy mi zawsze ten sam dreszczyk ... Dreszczyk wyczekiwania, dreszczyk emocji oraz ... Dreszczyk maksymalnego zadowolenia.
Widokiem na Plac Zbawiciela wgłębiałem się dla przykładu w "Moon Safari". No, może nie ten sam. Bo i nogi i uszy już nie te same i bolą też inaczej...
A to jest przecież takie maleństwo. Zaledwie 10 krótkich, elektronicznych miniaturek. Nie powiem, że nie ma na tym krążku słabego numeru - bo w "Run" drażnią niepokojące dźwięki w stylu Portishead, a "Biological" brzmi jak muzyka z programu "Z kamerą wśród zwierząt" , albo czegoś jeszcze gorszego - ale poza tym nie ma się do czego przyczepić.
Chłopaki z czasem wyluzowali... Choć przecież nigdy nie byli przesadnie spięci, ale kiedy się nagrywa któryś z kolei album, to na coraz więcej luzu i rutyny (w dobrym tego słowa znaczeniu) można sobie pozwolić.
Z czasem zaczęło się robić nawet mniej elektronicznie ... A więcej eksperymentu się pojawiło
Tekst zawsze u nich był zabawnym lub refleksyjnym dodatkiem do muzyki. To nie dziwi. Ale z miejsca uderza kilka innych rzeczy. Primo: nastrojowa gitara. A właściwie to najprawdopodobniej jakiś jej syntetyczny substytut. Ale nie nudne brzdąkanie w stylu tego na "10.000 Hz Legend", tylko smaczny dodatek aranżacyjny. Miodzio. Do tego dodajemy modny beat jak z filmu w zwolnionym tempie, urokliwy francais femme wokal i mamy singel cudnej urody, który atakuje mnie (i chwała mu za to!) co rano z radia:
Są utwory, których zawsze słucham w podróży. Rusza pociąg, samolot startuje, samochód pożera drogę - mam kawałki, które muszą pójść w tym czasie. Dołącza do nich i ten:
Chłopaki zdobyli się na mistrzowsko cudną oszczędność aranżacyjną. To druga z rzeczy, która rzuca się w uszy. Trzecia, to uwolnienie się od lekkiego Jarre'owskiego fatum, które wisiało nad nimi z wiadomych względów - oprócz pochodzenia lubią też korzystać ze starych analogów. Niektóre fragmenty już prędzej mają klimat oldfieldowski, niż pachnący Polami Elizejskimi.
Są trzy instrumentale, ciekawe czy "Mike Mills" to kryptoreklama pewnej szkoły... "Alpha Beta Gaga" to taka gwizdanka, numer z przymrużeniem oka... Ciekawe, czy na koncertach będą gwizdać, cwaniaki... Trzeci zostawiam na koniec.
Jest też kawałek zagrany jak na AIR "z hardrockową furią":
Mówiłem o trzecim instrumentalu? Tak, na koniec chłopaki zostawili pycha deserek.
4 minutki wystarczą by się zakochać. By poczuć atmosferę Kyoto... Chińskie dźwięki z "gitary", plus pozytywkowe plumkanie niczym u maestra Oldfielda... Do tego śliczna melodia... A na koniec zostawiają nas sam na sam z szumem morza...
Niejeden spacer odbędę z taką muzyką w uszach, niejeden wieczór przy niej spędzę, niejedno wspomnienie przywołam. I takie właśnie płyty lubię, niezależnie od tego, jaki nurt muzyki reprezentują...
I niezależnie od tego ... Jak długo jeszcze będą wspólnie grali... I czegokolwiek by nie nagrali ... Ja już jestem w tym klubie świeżego powietrza...
A więc Drodzy Słuchacze... Proszę nie regulować odbiorników, Otwórzcie szeroko okna i... Wpuście odrobinę świeżego powietrza
_________________
Baszka [Usunięty]
Wysłany: 14-05-2009, 22:40
wow, wow, wow...to wyraz uznania dla Twojej...fascynacji
..czy to rodzinne
Powstali w 1998 roku w Nowym Yorku. Zespół tworzą Paul Banks (śpiew, gitara), Daniel Kessler (gitara), Carlos Dengler (gitara basowa, klawisze), Sam Forgarino (perkusja). Grają muzykę gitarową o dość minimalistycznym charakterze, bez zbędnych fajerwerków aranżacyjnych. Najczęściej porównywani z Joy Division (chociaż sami wśród swoich inspiracji wymieniają Velvet Underground czy R.E.M) a to za sprawą melancholijnej muzyki i sposobu śpiewania wokalisty. Na koncie mają trzy albumy: Turn On The Bright Lights (2002), Antics (2004) i ostatni rewelacyjny Our Love to Admire (2007). Debiutancki album wywołał wielkie poruszenie i został przez wielu uznany za debiut roku a sama formacja za zjawisko.
A teraz garstka moich osobistych odczuć...;
Muszę się przyznać, że ostatnio nieźle mi na ich punkcie "odpaliło" choć słucham ich od początku. Antics zdarłem już niemal doszczętnie, Turn On... zapuszczam w każdej wolnej chwili. No i ta perełka sprzed dwóch lat, którą udowadniają, że Interpol to już nie tylko Joy Division bis !!! Skojarzenia z Joy Division i Curtisem rzeczywiście narzucają się same, ale baaaaaardzo im daleko do niebezpiecznej granicy imitowania. W porównaniu do zespołu Curtisa (nie zawsze strawnego jak dla mnie ) panowie dozują ową melancholię elegancko i z umiarem. Ich muzyka hipnotyzuje a minimalistyczne aranżacje są doprawdy ujmujące. W połączeniu z głosem wokalisty tworzą niesamowitą mieszankę o wielkiej sile sugestii i silnym ładunku emocjonalnym. Niepostrzeżenie wwiercają się w mózgownicę. Zostałem jednym słowem całkowicie uwiedziony. Na domiar tego przez chłopów... Do czego to doszło
To znowu ja ... Wasz DJ Fox ... Silver Fox
Jak ja to mogłem przegapić...
Od 18 maja w sprzedaży nowy long Manic Street Preachers Journal For Plague Lovers
Ale ponieważ słucham go w różnych miejscach w necie, jak na razie etapami, mogę na dziś jedynie stwierdzić, że zanosi się na bombę
Tego następcę doskonale przyjętego albumu Send Away The Tigers z 2007 roku wyprodukował Steve Albini (Nirvana, PJ Harvey, Iggy & The Stooges, Joanna Newsom). Walijskie trio nagrało płytę w Rockfield Studios w Walii zimą 2008. Wszystkie piosenki powstały do tekstów zaginionego przed laty gitarzysty grupy, Richeya Edwarda. Okładkę płyty zdobi grafika Jenny Saville, której dziełem jest też okładka The Holy Bible, jednej z najsłynniejszych płyt zespołu.
"Richey w niezwykłych słowach mówi o obrazie »Grande Odalisque« Jeana Auguste Ingresa, życiu Marlona Brando czy wrestlera Gianta Haystacksa, celebrytyzmie, konsumpcjonizmie, dysmorfii… wszystko to pokazuje, jak wielkim geniuszem był Richard James Edwards" - mówił basista Nicky Wire.
A więc jak powiedziałem, płyty do końca nie znam jeszcze, przesłuchałem jeno jej część jak na razie, wobec czego skupię się na poprzedniej... Send Away The Tigers
Tym bardziej, że panowie powracają tą płytą do grania z początków kariery... A choćby w stylu muzyki zapisanej na The Holy Bible (Mocne i bardzo dobre granie !!!)
Po pierwszym przesłuchaniu byłem w szoku! Ta płyta to Manics w najwyższej formie, ta płyta to najlepsza płyta zespołu!
po wieńczący płytę surowy "Working Class Hero", mamy do czynienia z rockową ucztą pierwszego gatunku. Wspaniałe melodie, gitary, smyczki, świetna sekcja rytmiczna, doskonała produkcja, fantastyczny wokal. Wszystko jest na "Send Away The Tigers" dopracowane, przemyślane i jednocześnie naturalne. Każda piosenka nadaje się na singiel. Przesłuchałem płytę już z 50 razy i mam kilka ukochanych piosenek.
"Winterlovers" wpada w ucho za pierwszym razem za sprawą "na na na" na początku i w refrenach. "Underdogs" z kolei jest krótki i ostry. Wyróżnia się też "Imperial Bodybags". Otwierający płytę "Send Away The Tigers" kojarzy mi się z twórczością Robbiego Williamsa i nie jest to broń Boże zarzut, reszta piosenek też jest świetna, ale jeszcze się z nimi nie zaprzyjaźniłem na dobre. Żeby nie było tak różowo powiem...
Clip bowiem uważam za paskudny, szary i brzydki i niepasujący do tej piosenki. Podsumowując: płyta zasługuje na najwyższą ocenę. To album, do którego będę wracał przez lata. Szkoda, że w Polsce Manic Street Preachers nie są popularni, mam cichą nadzieję, że ta płyta to zmieni raz na zawsze.
A jeśli nie ona to może i nowo wydany rodzynek zespołowi pomoże
[ Dodano: Nie 24 Maj, 2009 ]
Ponieważ żyję w oczekiwaniu na pojawienie się po raz kolejny w Polsce moich pupili spod znaku Progressive - Porcupine "Jeżozwierzy" Tree
... Zamieszczę po raz kolejny coś z tego nurtu
Sylvan, bo o nich tu dziś mnie się zachciało
Wydali całkiem niedawno, bo w 2006 roku ostatnią jak do tej pory studyjną płytę. Co prawda, równolegle z nią produkował zespół inny materiał (Presets), ostatecznie wydany rok później, niemniej to w zasadzie "Posthumous Silence" przez wielu uznawany jest ( i słusznie !!!) za prawdziwie - ostatnie dzieło.
No cóż... Ta płyta jest po prostu w każdym calu doskonała. Od początku do końca wspaniała. W każdym dźwięku, każdej nucie zawarte jest całe morze emocji. Słychać to doskonale nie tylko w samej muzyce, ale również we wplecionych w nią kłótni dwojga ludzi, słychać w syrenie ambulansu, w płaczu dziecka, śpiewie ptaków, czy wreszcie w głosie charyzmatycznego Marco Glühmanna, który jak dobrym jest wokalistą udowadnia nie tylko na ostatnim i poprzednich wydawnictwach lecz również, o czym sami Będziecie się mogli za chwilę przekonać...
...na scenie. Niedawny występ formacji Sylvan, bo to przecież o nich mowa, w poznańskim Blue Note na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako wydarzenie niezwykłe.
Najnowsze dzieło Niemców jest jak katharsis. Słuchając go nie jesteśmy w stanie uwolnić się od uczuć i przeżyć towarzyszących bohaterce Violet, ale pod koniec płyty, wraz ze śpiewem ptaków w "A Kind of Eden"
przychodzi uwolnienie. Poprzez zawartą tutaj historię jest to płyta bardzo smutna ale to poniekąd właśnie smutek jest tak
porażająco piękny. It's "very tragic story" te słowa reporterki można usłyszeć jakby na potwierdzenie tego, iż to bardzo smutna historia. Dlatego też płyty tej nie da się przeżyć w pełni bez wczytania się w teksty, które są jej integralną częścią. To one decydują o charakterze muzyki i samych partii wokalnych.
Patrząc na tytuły poszczególnych utworów, a właściwie akapitów z pamiętnika Violet, i pamiętając, że "Posthumous Silence" to koncept album nasuwają się chcąc nie chcąc pewne skojarzenia z inną wielką koncept płytą. Tam też, podobnie jak w przypadku "Bitter symphony"
Poziom artystyczny prezentowany przez genialnych Niemców pozwala ze spokojem umieścić ich najnowsza płytę w panteonie najlepszych koncept albumów wszechczasów. To dość odważne stwierdzenie ale w końcu wypowiadam tylko swoje (choć mam nadzieję, że nie tylko!) zdanie.
Warto uronić kilka łez słuchając tej cudownej płyty, płyty, która wzrusza, zastanawia, zachwyca melodiami, realizacją i tekstami. Tym bardziej, że płyty takie jak ta zdarzają się albo bardzo rzadko albo w ogóle.
No więc na koniec jeszcze kilka innych, a zwłaszcza:
A konkretnie chodzi mi o wspaniałą płytę "A Nod And A Wink"
Często się zdarza, że doskonałe albumy nie powstają w dzień czy dwa. W przypadku tego zespołu, czeka się ... lata. W tym czasie Wielbłąd w rytmie pieśni poetów "Rajaz" opuścił pustynię i z podniesioną głową zaserwował nam kolejną muzyczną ucztę.
Płyta jak już zaznaczyłem, nazywa się "A Nod And A Wink". Tytuł należy rozumieć jako ukłon w stronę korzeni zespołu i przymrużenie oka na odrobinę dziwaczności. Siłą rzeczy na to dzieło grupy Camel należałoby spojrzeć poprzez pryzmat jej ostatnich dokonań. Trudne to jednak zadanie, bowiem płyta "A Nod And A Wink" znacznie się różni od tego, do czego Andy Latimer nas w latach 90. przyzwyczaił. Oczywiście jest TA jedyna w swoim rodzaju gitara, którą nie sposób pomylić z żadną inną. Jednak "Dust And Dreams" i "Harbour Of Tears" to dzieła skończone, których dla efektu całości należy słuchać od początku do końca. Z kolei album "Rajaz", choć nie stanowił jednej suity, zawierał stale przewijające się elementy "pustynne".
Tym razem dostajemy płytę wypełnioną siedmioma cudownymi kompozycjami, które jednak w zupełności mogłyby istnieć oddzielnie.
To na co zwracamy uwagę już przy pierwszym przesłuchaniu, to wszechobecność fletu, którego jest o wiele więcej niż na poprzednich płytach. Wszystkie utwory są bardzo bogato zaaranżowane i przygotowane z wielkim smakiem. Jest dużo zmian tempa i długich partii instrumentalnych ("A Nod And A Wink", "Fox Hill" " Boy's Life", "Squigely Fair"), aż ma się wrażenie, że Andy Latimer i Guy LeBlanc rozumieją się tak, jakby grali razem od bardzo dawna. Słychać, że Camel tym razem powraca do źródeł i gra niczym jak za dawnych lat. Kłania się "Mirage" i "Moonmadness" . Zaskoczeniem jest "Fox Hill",
który może ze względu na bardzo nietypowy śpiew Latimera, mocno kojarzy się z Ianem Andersonem i jego Jethro Tull. Prawdziwym apogeum "A Nod And a Wink " jest ostatnia kompozycja, "For Today" ,
nieco przypominająca "Ice". To jedno z tych nagrań, które możemy śmiało umieścić, obok największych arcydzieł grupy. W zasadzie ta płyta nie potrzebuje żadnej rekomendacji, bowiem każdy, kto choć raz widział Andy'ego Latimera wijącego się na scenie i wyczarowującego ze swej gitary dźwięki, których w żaden sposób nie da się opisać, sięgnie po " A Nod And A Wink" natychmiast.
Sięgnijmy jeszcze do tytułowego utworu "A Nod And A Wink"
Ależ ten flecik uroczy i mnie osobiście kojarzy się tak samo jak i finał ze wspomnianym wcześniej Ianem Andersonem.
Kiedyś w wywiadzie dla "Trójki" Piotr Kaczkowski spytał Latimera jak ważna jest dla niego muzyka. Andy odpowiedział: " muzyka jest dla mnie życiem". To właśnie dlatego, po z górą 30 latach Camel ciągle istnieje, nagrywa kolejne płyty i wciąż zachwyca swych fanów. Rośnie kolejne pokolenie wielbicieli Wielbłąda, na koncerty przychodzą rodziny z dziećmi, a Camel trwa.
I to jak trwa !!! Trwa życiem dojrzałego muzyka Latimera, a nie jak w tytule przewrotnie ujętym - "Boy's Life"!
Cieszmy się więc tą wielką płytą i uważnie wypatrujmy karawany, która miejmy nadzieję, niebawem znów zawita w naszym kraju.
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach Nie możesz załączać plików na tym forum Możesz ściągać załączniki na tym forum